BARTEK BUCZEK:
Jest coś, o czym szczególnie chciałabyś porozmawiać?
DOMINIKA KOWYNIA:
A czy to pytanie wynika z problemu z wymyśleniem tematów, czy z grzeczności? Ja chyba wolałabym się zdać na Ciebie, to wydaje mi się ciekawsze.
Ja nie mam problemu. To pytanie wynika z ciekawości.
To możemy zacząć od Twoich pytań, a potem może ja jeszcze poproszę o jakieś dodatkowe.
A czy to też nie wynika z grzeczności?
Ja dosyć dużo myślę o swoim całokształcie rozsypanym tematycznie i tym chętniej pójdę na wyrwanie mnie ze swojego myślenia o sobie, więc – nie, nie wynika to z grzeczności.
A to na początek może bym Cię zapytał, co o sobie myślisz?
Musiałam się chwilę zastanowić, głównie nad tym, o którą mnie pytasz – o to, kim jestem prywatnie, o nauczycielkę, czy o tak zwaną malarkę. I doszłam do wniosku, że pewnie chodzi Ci o zlepek nas trzech. Więc ogólnie to myślę o sobie, że jestem kimś, kogo dosyć słabo wyposażono w dzieciństwie w opis świata. Ten brak jest do dzisiaj moją cechą podstawową – przekonanie, że nie wiem, jak to wszystko funkcjonuje. Cały czas wydaje mi się, że jeśli nawet inni nie wiedzą wszystkiego, to z pewnością wiedzą więcej. Skutkuje to nieustannym zbieraniem danych w ciągu czasu spędzonego wśród ludzi i przetrawianiem tych informacji w samotności.
Malowanie jest takim procesem, kiedy na osobności składam sobie wszystko w jeden obraz, trochę jak puzzle, ale prawie zawsze kończy się to wepchnięciem ostatniego kawałka na siłę. I nawet lubię ten własny chamski obrazek, ale zawsze wiem, że mija się z prawdą i trzeba wyruszyć po kolejne informacje. Z tego powodu funkcjonując jako nauczycielka, również nie mam żadnych gotowych prawd na zbyciu, zamiast tego jestem ciekawa i pazerna na opowieści, jak rzeczywistość widzą inni, co jest jakimś plusem w tym stresującym położeniu.
Chciałbym zacząć od pedagogiki, bo w tej roli Cię najpierw poznałem. Bardzo się uczysz od zdolnych studentów? Mają wpływ na Twoją działalność? (Brzmi złośliwie, ale to jest pytanie z tezą, a ja uważam, że to jest pozytywne zjawisko, więc bez obaw).
Spokojnie, liczyłam na to pytanie, sama dużo o tym ostatnio myślałam.
Widzisz, nie tylko Ty.
Najbardziej świadomie uczyłam się od Waszych roczników. Byłam świeżo po dyplomie, różnica wieku była dla mnie prawie niezauważalna. Michał Gayer był dla mnie bardzo ważny.
Kurde, każdy by chciał być jak Gayer.
Tu chodziło o coś innego. O to, że ja o niczym nie wiedziałam wtedy. Wcześniej kilka lat siedziałam na strychu i rozlewałam farbę, a on wiedział coś o sztuce współczesnej. To się czasowo nałożyło z powstaniem bloga Krytykanta. Ja tego Banasiaka czytałam z wypiekami. I w tym samym czasie na pierwszym roku Malarstwa (bo my wtedy z Andrzejem Tobisem, jak pamiętasz, prowadziliśmy zajęcia tylko na pierwszym roku) był Gayer.
A Banasiak w dalszym ciągu jest dla mnie ważną postacią. I kiedyś nawet wykonałam taki gest – nie w swoim stylu. Gdy Martyna Czech wygrała na Bielskiej Jesieni, to podeszłam do niego, żeby mu powiedzieć, że to jest dla mnie super sprawa – że ta nagroda jest od jury któremu przewodniczył, bo ja jestem jego uczennicą (mimo że chyba niestety jestem od niego starsza) i ma to dla mnie dużą wartość. Wysłuchał i zwiał. Myślał, że może czegoś chcę. A ja naprawdę byłam poruszona.
Albo że masz nierówno pod sufitem.
Może. Może mam. Nie wiem, gdzie byłabym, gdyby nie ten Jego blog.
I Gayer.
Może nie dostrzegłabym, dlaczego Gayer jest taki bystry. No i Wasz numer na plenerze – ten z ręką siostry zakonnej.
Z monidłem?
Tak, to była super lekcja, że malarstwo może być zabawą, że może być dowcip w obrazie i sytuacji.
To miło.
To są takie olśnienia i zupełnie nie wiem, dlaczego o tym nie mówić.
Pytam o przepływy inspiracji, między Tobą a studentami, bo wydaje mi się, że masz obok zaangażowania w sztukę sporo wątpliwości co do tego, co robisz, a to chyba nie jest typowa sytuacja u pedagoga.
Tak, nietypowa. Mam takie założenie, po tych pierwszych latach pracy, że zawsze zakładam możliwość spotkania studenta inteligentniejszego i zdolniejszego ode mnie. To jest męczące, ale jest ratunkiem w tej pracy.
Dziękuję.
Proszę bardzo. Przemyślałam sobie to dogłębnie i taka sytuacja wcale w moim odczuciu nie umniejsza mojej roli jako pedagoga.
A jeśli chodzi o moje wspomniane już wątpliwości, to one są na innym poziomie, to nie są wątpliwości dotyczące tego, jaki obrazek namalować. To jest raczej sprawa mojego pochodzenia. Nie tego, czy jestem zdolna i mądra. Tylko poczucia, że jestem rozczarowaniem dla mojej rodziny i że zajmuję się czymś nieistotnym, nieprawdziwym życiem. Niezrozumienia, dlaczego obcy ludzie są dla mnie ważni. To jest, mimo ciężkiej pracy, brak gruntu pod nogami i to rzutuje na mój stosunek do tego, co robię.
Ja nie zrzynam punktów widzenia studentów, ale strasznie mnie one ciekawią. To, jak oni sobie ten świat zinterpretowali. Czy mieli wsparcie rodziców, bo okazuje się, że to jest nieprawdopodobnie ważne… Dlaczego niektórzy skupiają się na tym, żeby było miło, a inni zupełnie nie zwracają na to uwagi. Skąd się bierze w nich pewność, że sztuka jest ich powołaniem, albo kompletny brak takiej pewności. To są bardzo ciekawe sprawy i zawsze bardzo się cieszę, że jestem świadkiem ich rozwoju. Bez kurtuazji mogę powiedzieć, że jest to najbardziej fascynująca część mojej pracy. Ale ja mam swój punkt widzenia, tyle że bardzo nad nim muszę pracować. Żeby nie tyle nie podważać swojej pracy, ale swojego istnienia. Nigdy natomiast nie miałam wątpliwości, kim nie jestem. To jest dla mnie od zawsze jasne.
Chciałem tylko powiedzieć, że te wpływy ze strony studentów odbieram jako coś pozytywnego, też pod kątem tego, co dostają w zamian studenci, bo dobrze jest wątpić w to, co się robi i myśli. I jeszcze mogę dodać, że z czasem to już jest wybór sposobu pracy. Jako Wasz nieodrodny student mam nadzieję, że wątpienie to wygrywająca strategia.
A ja mogę powiedzieć, że po latach przychodzi zmęczenie i czasem patrzę z zazdrością na pracownie prowadzone przez autorytety. Teraz mam wrażenie, że z lękiem za każdym razem ściągam tę swoją lekką zbroję i przyznaję, że na dany moment nie wiem i w tym stanie słucham, a raczej słuchamy, czasem o bardzo trudnych sprawach, dylematach młodych ludzi. I jeśli jestem bez zbroi w tym kontakcie, a ciągle się staram tak pracować, to nie ma szans, zawsze coś we mnie z tego zostaje, ludzkie dramaty i inspiracje. Mam wrażenie, że powstrzymać wpływy da się tylko wtedy, kiedy zakładasz taką zbroję i nic im z siebie nie dajesz.
Pozwolisz, że wezmę to na siebie: na niektórych studenci nie mają wpływu.
Ale są w ten sposób w bardzo komfortowych warunkach w pracy. Wiem, że ja i kilka innych osób chodzimy do tej pracy w dużym stresie. Ale ja chyba nie umiałabym inaczej.
Ja bym nawet nie chciał.
Są plusy i minusy. Nie jestem w stanie stwierdzić, gdzie byłabym, gdyby nie ta praca. To jest na dzisiaj nie do odgadnięcia. Może malowałabym kolejne wersje mojego dyplomu i ubolewała nad stanem sztuki współczesnej.
A wracając do tematu inspiracji studentami. Bardzo trudno byłoby mi to teraz rozgryźć, skąd co się u mnie wzięło. To moje malowanie w tamtym czasie, z którego narodziło się coś w rodzaju kanciaków, bo tak nazywam wcześniejsze obrazy, miało duży związek ze stanami depresyjnymi. Z tego co pamiętam, Ania Knop też zawsze miała takie ostre spojrzenie na rzeczywistość, więc gdzieś się tam spotkałyśmy w formie i treści obyczajowej, obie też czerpałyśmy z Grupy Ładnie. Potem bardzo się starałam wyleźć z tego dołka i podjęłam plan ponownego nauczenia się realizmu. Tutaj możesz widzieć kolejne wpływy, ale ja to postrzegam raczej jako zużycie pewnej formy, która była już nie dla mnie. No i zajęłam się jogą, przeszłam na wegetarianizm, spróbowałam być aktywistką i zaczęłam malować obrazy o tej tematyce. One musiały być realistyczne ze względu na temat, dla mnie ważny. No i nagle w pracowni po jakimś czasie pojawiła się Martyna Czech i jej opowieści o zarzynanych zwierzętach. Tych zwierzolubów i ekopasjonatów mamy w pracowni bardzo dużo ostatnio. Tak to z mojej perspektywy wygląda, ale nie zaprzeczam, że wpływy istnieją, ja mogę nie być ich w pełni świadoma. No i cały czas inspirowały mnie bardzo książki i kolejne tomy Vitaminy P3. Ja się ogólnie bardzo lubię uczyć, w pewnym sensie uczę się również od studentów.
Mam jeszcze pytanie dotyczące genezy, bo w związku z Twoją wystawą w Galerii Widnej zostałem zaskoczony Twoim pochodzeniem. Wydawało mi się, że już wiem mniej więcej, kto jest kim, a tu taka niespodzianka. Masz ochotę opisać temat?
Jasne, a jak brzmi pytanie? Dlaczego wcześniej o tym nie wiedziałeś?
Opowiedz, o czym była Twoja wystawa w Galerii Widnej? Tak też może brzmieć pytanie, dlaczego JA o tym nie wiedziałem? Przecież studenci mają obsesje na waszym punkcie.
Serio? Nie wiedziałam.
Zakładam, że jeśli zrobiłaś wystawę, to możesz też opowiedzieć, że to już nie jest tajemnicą.
Ta wystawa miała związek ze zgodą na własną wersję wydarzeń, taką, jaką ja pamiętałam, a nie moi rodzice. Trochę też miała związek z tym, co się dzieje w Polsce i niechęcią do uchodźców, ale to był tylko częściowy impuls, w większym stopniu była podyktowana faktem, że sobie przepracowałam mój punkt widzenia. Moi rodzice opowiadali mi o pobycie w Libii, w którym przecież uczestniczyłam, same złe rzeczy, a dla mnie to nie był zły czas, byłam bardzo samotnym dzieckiem, ale nie dlatego, że byłam przez osiem lat w Libii, ale dlatego, że moi rodzice, jak to dawniej bywało, nie traktowali dzieci jak partnerów do rozmów.
Ja nie wiedziałem przed tą wystawą o Libii wcale, nie żebyśmy się jakoś szczególnie blisko znali, ale zazwyczaj dość prędko takie konstytuujące rzeczy wypływają w rozmowach.
Ok, chyba nie mówiłam o tym specjalnie, bo miałam kiepskie doświadczenia. Byłam bardzo dziwnie traktowana przez dzieci w podstawówce po powrocie do Polski, one się mną bawiły. Z jednej strony jednego dnia mi się niemal oświadczano, a drugiego dnia słyszałam, że jestem głupia i brzydka, i jednak nie. No i jak już w innym miejscu wspomniałam, nie byłam w stanie zaspokoić ich łaknienia na egzotykę, bo Libia to nie Afryka ze słoniami itp. Bardzo szybko okazało się, że ta moja Afryka to pic na wodę, a w dodatku miałam braki w podstawowych dziedzinach, nie umiałam tańczyć, miałam lęki przed dużą grupą, pierwszy raz musiałam kupić marchewkę w sklepie i nie wiedziałam, czy na wagę, czy na sztuki, a byłam w siódmej klasie, więc wszystko to było dla mnie źródłem wielkiego stresu.
Z drugiej strony to doskonały punkt startu dla działalności artystycznej. Domyślam się, że przy okazji wystawy musiałaś mocno przemyśleć, jak to na Ciebie wpłynęło jako artystkę. Ostatnio rozmawiałem z artystą, który najpierw skończył filozofię i mówił, że po tym, jak już uświadomisz sobie, że nic nie ma sensu, to już można się zająć tylko sztuką. Ty miałaś rozkład struktur w związku ze zmianą kontynentu.
Tak, i dzisiaj mam wrażenie, że ten punkt startu jest źródłem mojej siły i słabości jednocześnie. Na przykład jestem bardzo podejrzliwa w stosunku do zachwytów związanych z moją osobą. Lepiej by pewnie brzmiało, gdybym powiedziała, że jestem zdystansowana, ale to słowo nie oddaje dobrze moich emocji. Mam nieustanną świadomość, że cudzy zachwyt może zamienić się w kpinę, że coś, co tutaj ma znaczenie, w innym miejscu lub czasie traci na sensie i ciężarze. Dlatego tak usilnie pracuję nad swoim punktem widzenia, ale w moim przypadku nie oznacza to odcinania kontaktów i wpływów, ale raczej ciągłą aktualizację danych.
A pamiętam, ostatnio jak rozmawialiśmy, to mówiłem Ci o Twojej fance i wiedziałem, że się będziesz krygować istnieniem fanki. Wydaje mi się, że to dobry punkt, żeby przekierować troszkę rozmowę, brak ufności co do zachwytów chyba ma też wpływ na postrzeganie tzw. kariery. U mnie dość ważnym motorem działań jest to, że chcę być chwalony, jakbym się tak nie przeglądał w otoczeniu, to łatwiej byłoby mi zaakceptować tempo rozwoju wspomnianej „kariery”.
Ależ ja bardzo lubię być chwalona, ale trudno mi w te zachwyty wierzyć i zdecydowanie lepiej mi się pracowało, gdy nikt mnie nie kojarzył. Nie mówię o tym, czy lepsze obrazy wtedy malowałam, bo to zobaczę po pewnym czasie, ale ja lubię pracować bez wyobrażeń o cudzych oczekiwaniach, lubię mieć ze sobą głęboki kontakt i nie oglądać się na zachwyty. A te słowa uznania oczywiście mnie cieszą, zwłaszcza, że przyszły po jakichś dwudziestu latach, ale też mnie krępują i śmieszą. Te obrazy, które teraz tak zachwycają kilka osób wysyłałam na Bielskie Jesienie i odpadały jak tynk ze ściany, a wysyłane portfolia też przechodziły bez echa. Jeszcze półtora roku temu nawet mało znana galeria w Katowicach nie raczyła mi odpisać na pytanie o wystawę. Przedstawicielka innej przestrzeni wystawienniczej wystosowała odpowiedź, że w roku tym zajmują się sztuką męską, a jeszcze wcześniej w pewnej galerii w Krakowie pani spojrzała na portfolio i powiedziała: „nie interesują nas obrazy z fakturą”. Jak widzisz, jestem zaszczepiona.
Chyba spadnę z krzesła, taki zaszczyt! W końcu niedoreprezentowana sztuka mężczyzn zostanie wyciągnięta na światło dzienne.
Teraz jest już rok par. To wszystko było cholernie deprymujące.
Ja też chodzę do różnych galerii i słyszę podobne rzeczy.
Serio? Miło słyszeć, chociaż Ci źle nie życzę. Człowiek czuje się jak kupa.
Tak się zawsze wtedy czuję.
Więc cieszę się z tego ruchu teraz, ale podchodzę do tego z dystansem, nie chcę, żeby bolało. No i zastanawiam się, co się tak „nagle” spodobało i bardzo trudno mi to uchwycić. Jest też element buntu, na przykład nie zamierzam już malować zwierząt, bo jakiś artysta performer napisał, że powinnam, to mnie strasznie irytuje, bo ja mam dosyć poważny stosunek do tego tematu i mam w nosie, że teraz jest dobry czas na to, bo ja miałam na to czas cztery lata temu, a teraz nie zamierzam wykorzystywać tych biednych zwierząt, żeby wypróbować, czy zadziała. Moja naczelna zasada to nie wierzyć takim tatusiom.
Ten sukces ma wielu ojców.
Chyba jestem z jednej strony nieśmiała, ale w takich przypadkach mam nagle falę mocy i nie ma szans na „zainspirowanie” mnie w taki sposób.
Wydaje mi się, że masz jakiś wewnętrzny kompas, bo to, że przyszedł czas na mięsiste malarstwo, na Martynę Czech, jest niezależne od Ciebie. W sumie malujesz w ten sposób, odkąd znam Twoje malarstwo.
Absolutnie niezależne ode mnie. Nie no… miałam też cienkie obrazy.
I tu jest swoją drogą ciekawa rzecz, że Martyna jest Twoją/Waszą studentką i że to tak zadziałało w obie strony (o ile się nie mylę, bo może widzę związek tam, gdzie go nie ma).
To jest bardzo skomplikowana historia, warta opowiedzenia. Martyna jest uczennicą Agaty Biskup, była w jakiejś szkole policealnej przed ASP. Agata Biskup powiedziała jej pierwsza, że ma wielki talent i Martyna zdawała do Katowic, a potem chciała się przenieść do Krakowa, ale się nie udało, więc została u nas.
Może po prostu chciała studiować w mieście.
Chyba Biskup jej doradziła Tobisa, bo my wtedy bardzo złą famę tutaj mieliśmy…
Dwa dobre kroki.
Wtedy od dwóch lat nikt nowy się do nas nie zapisywał, przez Was, złych chłopców.
Serio? Barany!
Bo źle uczyliśmy, to znaczy może Piętka i Szpaczyński też byli „winni”. Generalnie była padaka, dwa lata sprawdzaliśmy listy z zapisami i nikt, kompletnie nikt. I nagle Martyna, jedyna z roku.
Nie no, jak nikt? Zero nowych zapisów?
Tak, może z dwie osoby z grafiki i nikt z malarstwa, więc bardzo się stresowaliśmy. Poznaj siłę dobrego słowa…
Proszę, Martyna poznała się na dobrym słowie.
I przyszła Czech, i Tobis powiedział, że ma namalować martwą naturę z modelem i stwierdził, że jest bardzo zdolna, właściwie od razu. Ja byłam trochę zdziwiona, bo ona była kompletnie z innej bajki, ale on naprawdę ma nosa.
Słucham zachwycony.
Tyle że ona malowała cały czas na strasznych płótnach z guzami starych obrazów pod spodem, krzywymi itd. Ciężko było się zachwycać.
Dlatego z Maćkiem Nawrotem chodziliśmy po innych pracowniach i mówiliśmy studentom żeby malowali laserunkowo.
Chciała je zamalowywać dalej, bo korekta służyła jej do tego, żeby zrobić odsiew i zamalować te strupy na kolejne obrazy. Był jednak taki jeden moment, kiedy ją polubiłam. Malowała wtedy zwierzęta w rzeźni i powiedziała mi, że jak ktoś pracuje w mięsnym, to musi być, hmmm… powiedzmy, że powiedziała „chory”, a ja odpowiedziałam, że się zgadzam. Wtedy trzecia osoba znajdująca się w pracowni – pani modelka, obraziła się na nas, bo okazało się, że przepracowała kilkanaście lat w mięsnym zawodzie. To był moment porozumienia, no i wtedy zaczęłam też widzieć więcej w tych pracach. Nie ukrywam, że w krzywych, zniszczonych obrazach bardzo trudno było się od razu zakochać. Tobis ma w sobie jakiś radar i cały czas przez jej studia truł o czystym kolorze. Po wygranej Bielskiej Jesieni miała już pieniądze na farby i płótna i ten koszmar się skończył. Ja uważam, że to jest duży talent, śmieszą mnie obawy, że ludzie będą ją masowo naśladować. Moim zdaniem to jest energia niemożliwa do naśladowania, jeśli się jej nie ma. A to, że się znowu pojawiło trochę osób malujących luźniej i gęściej, to ani źle, ani dobrze, to wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane. Mnie to chyba po prostu pomogło popłynąć luźniej, ale chyba i tak bym nie wytrzymała w jednej formule, nie dałabym rady tkwić w jednym miejscu. Martyna jest dla mnie nie tylko świetna w ekspresji, bardzo cenię jej zdolność posługiwania się metaforą.
Mnie to zadziwia też u Piętki.
Tak, u niego też się to pojawia.
Byłam bardzo pozytywnie zdziwiona skomplikowaniem obrazów Czech w warstwie metaforycznej. Ja to z zaciekawieniem obserwuję, bo bardzo długo metafora wydawała mi się czymś romantycznym w takim naiwnym sensie, a to jest jednak świetna sprawa, jak ktoś ma talent i potrafi tym grać.
Talent, też tego nie potrafię racjonalnie wyjaśnić.
Mnie naprawdę to strasznie kręci, ta Wasza odmienność.
Nasza, w sensie, szeregu studentów/absolwentów?
Tak, tych zdolnych. Na przykład inteligencja, różne jej rodzaje.
Mnie się podobało przy dyplomach (podczas pracy technicznego) jak się okazało, że się dogadujemy.
Tak, to jest totalna rewelacja, że ci starsi z Was gadają z młodszymi. Także to, że niektórzy z Was chcą dalej rozmawiać ze mną.
Opowiadałem Ci, jak pojechałem do Gayera po radę?
Pamiętam, była super!
No właśnie. (Dla tych, co nie pamiętają: pojechałem niedawno nad morze do Michała Gayera zapytać go, czy jest sens, żebym malował, czy się nie skupić na czymś mniej starym, Gayer polecił skupić się na malarstwie, bo ono przetrwa, wszakże już w renesansie był performance, tylko nikt go nie zapamiętał).
Ale wracając do Martyny. Ja jako feministka bardzo bym chętnie powiedziała, że ją uczyłam i ten sukces to moja zasługa, ale niestety nie będę ściemniać i tutaj pracę wykonał talent, Biskup i Tobis, ja byłam tylko życzliwą obserwatorką.
Jak myślisz, czy sukces Martyny wpłynął na odbiór Twoich obrazów?
To jest dobre pytanie, bo ja się obudziłam z tą świadomością dopiero po tym bardzo głupim tekście autora internetowej „beki” i dokładnie analizowałam swoje obrazy z Bielskiej Jesieni, bo on napisał, że moje obrazy są niepokojąco podobne do obrazów Czech. Podejrzewam, że fakt, że skierowano na mnie uwagę, może mieć związek z moim rzekomym nauczaniem Martyny i poszukiwaniem punktów wspólnych. W moim odczuciu jestem kimś innym, stety i niestety. Łączy nas łatwość popadania w stan irytacji i fakt malowania nieregularnych obrazów.
Tak, są pewne punkty wspólne.
W pierwszej odpowiedzi, kiedy pytałem Cię, co o sobie myślisz, zrobiłaś podział na trzy sfery: prywatną, pedagogiczną i malarską. Pogadaliśmy sporo o pedagogice, niemało o Twoich początkach i stosunku do świata. Chyba te- raz chciałbym porozmawiać stricte o malarstwie.
Jak brzmi pytanie, jeśli jest?
Zgaduję, że obwarowałaś swoje malarstwo jakimiś zasadami (zgaduję, bo ja tak robię). Czy jest coś, co od razu, zerwana ze snu, jesteś w stanie powiedzieć o swoim malarstwie?
O, to jest super pytanie.
Spróbuję odpowiedzieć, już dziś piłam pierwszą kawę i czytałam Oskarżam Auschwitz Grynberga, więc jestem w miarę obudzona. Te zasady, którymi się obwarowuję, oczywiście ulegają przekształceniom, ale ponieważ maluję tematycznie to, co mnie najbardziej zajmuje w życiu i czym się najbardziej przejmuję, to naczelną zasadą stał się dystans w obrazie. Jeśli jestem nakręcona na jakieś sprawy feministyczne albo zwierzęce, to nie może to być dosłowne i mieć formy nauczającej, bo to mnie żenuje. Uważam, że to jest bardzo bardzo złe w malarstwie, zresztą w każdej sztuce, ale w malarstwie to już masakra totalna. Malarstwo z tezą to coś strasznego.
I w sztuce ogólnie, skreśliłem ostatnio paru artystów za to, głównie za bieżączkę.
Ja nie skreślam takich osób, ale nigdy bym nie mogła tak robić. Bo mam poczucie, że widzę tylko fragment świata, zawsze jestem w jakiejś bańce i będzie mi strasznie wstyd za chwilę, jak się odsłoni większa część całości.
Wydaje mi się też, że sztuka specjalnie jest takim cudem – dziwolągiem, mieszczącym rzeczy trudne do zdefiniowania, więc taka łopatologia mnie bardzo napawa lękiem, i fakt, że mogłabym coś takiego zrobić. Tym bardziej że ja jestem bardzo przejęta losem świata. Muszę się bardzo pilnować, no i czasem uda mi się o to zadbać przed malowaniem, a czasem i tak obraz ma jakiś taki żenujący przekaz i muszę zmienić „skład zdania” w trakcie.
Bardzo lubię, kiedy artyści się przejmują wielkimi tematami i dodają swoje idiotyczne trzy grosze.
No niestety mało kto pozytywnie przechodzi ten test. Nie potrafię sobie wyobrazić malowania obrazów na takie tematy jak np. bieda, Bóg, tematy takiego kalibru nie są złe same w sobie, ale podjęte dosłownie obnażają bezlitośnie słabe punkty autorów takich prac.
Bardzo się też boję uprawiania malarstwa gatunkowego, tak jak jest literatura gatunkowa, której fanką też nie jestem. Chodzi mi o to, żeby się nie wpisać stylistycznie i bez humoru w jakąś estetykę.
I kino gatunkowe (a ja te wszystkie nisze lubię za to, więc jestem ciekaw, co napiszesz).
Lubię np. Lenę Achtelik, ale nie mogłabym tak malować.
Tutaj nie jestem taka ostra jak przy pierwszym punkcie, ale nie mogłabym być kimś takim, kimś z takim wytrawnym stylem, takim wysmakowanym, tylko dlatego, że nigdy kimś takim się nie czułam. Czuję się malarskim kundlem i napawam się tym.
Co to dokładnie znaczy? Jak to się przekłada na materię malarstwa? Wiemy że płótna masz proste i bez purchli.
Jak tylko mi wychodzi coś w moim odczuciu wysmakowanego, to mnie korci, żeby to zmienić, i zawsze to robię. Nie zawsze jest to może widoczne dla kogoś z zewnątrz, ale to jest jakaś krnąbrność, żeby nie spełniać jakichś oczekiwań, żeby nie wiadomo było gdzie mnie wrzucić, do jakiej zakładki, a może jeszcze ważniejsze – żebym ja nie wiedziała w jakiej zakładce jestem.
Bardzo też lubię i cenię na przykład Waliszewską, ale w życiu bym Nią nie chciała być malarsko. Waliszewska to są dla mnie piękne projekcje, a ja chcę się cały czas kopać z tym malowaniem i na złość sobie malować cienko, bo nie umiem, grubo ze złości i absurdalnie, bo tak się nie robi. Ale żeby było jasne, Waliszewska jest super, tyle że ja nie mam takich szlachetnych korzeni i nie mogę kogoś takiego udawać.
Czyli napisałaś przede wszystkim o dystansie i w sumie też trochę o technice. Udam, że nic nie wiem o malowaniu, dlaczego Twoje obrazy nie są realistyczne? Sorry za głupie pytanie.
A nie są realistyczne?
Pytam dla kolegi, który maluje bardziej realistyczne obrazy niż Twoje i ich autor kompletnie nie wie, dlaczego miałby malować inaczej. Chodzi mi o formalne zabiegi, skąd się biorą rowy w farbie, impasty, czemu to takie kanciate, brudne kolory itd.
To jest chyba tak, że ja mam cały czas jakieś myślówy. I częściowo nie są realistyczne właśnie dlatego, żeby uciec od wrażenia, że namalowana sytuacja jest dla mnie tym i niczym więcej. To jest jedna z możliwości, ale wiem, że jest to subiektywna sprawa i niektórzy uważają, że realistyczny obraz jest bardzo neutralny i uważam, że jest w tym duża mądrość. Drugie wyjaśnienie tej zagadki to niezbity fakt posiadania charakteru i jego związku z brakiem cierpliwości, wytracania energii, kiedy robisz coś wbrew temu charakterowi.
Ja też uważam, że realistyczny obraz jest transparentny formalnie.
Może tylko wtedy, kiedy autor jest bardzo inteligentny. W przeciwnym razie jest tak, że wybrany kadr z całą dobitnością mówi np. o głodującym dziecku w Afryce i banalnym związku tego głodu z puszką Coca-Coli. Najważniejsza odpowiedź na Twoje pytanie jest taka, że mimo usilnych starań, medytacji, itd. nie umiem być tylko w jednym miejscu, nie umiem siedzieć godzinę w pejzażu i zachwycać się nim i nie umiem też tak malować, więc te zwały farby i wolty w obrazie to jest materializacja myślówy. W pewnym sensie jest to pojemniejsze i abstrakcyjne, ale głównie jest to po prostu mój charakter. Wiesz, podobno jest trochę tak, że ruchliwi fizycznie ludzie mają w sobie spokój, a tacy nieruchawi jak ja mają takie wewnętrzne ADHD.
Mam problem z tymi nieuchwytnymi rzeczami, jeśli nie potrafię precyzyjnie nazwać dlaczego coś się w mojej pracy wydarzyło, to się czuje jak oszust, a z drugiej strony, podoba mi się to, co jest u Ciebie, Piętki, Czech i trochę mnie to denerwuje, że tak sobie malujecie i to nie musi być od A do Z.
Ty też miksujesz światy.
Ale nie ma miejsca na niedopowiedzenia.
Naprawdę z charakterem można i należy walczyć, ale tylko po to, żeby się rozwijać. Nie mogłabym i nie umiałabym namalować obrazu całego w takim równym skupieniu, daję sobie takie ćwiczenia, a potem je masakruję.
Słowem, nie jest to u Ciebie wykoncypowane na zimno.
Niestety nie.
Zamieniłabyś się na chwilę?
No jasne, a Tobie to daje spokój, realizacja koncepcji?
Na pewno sprawia, że malowanie obrazów jest pracą, nie ma żadnych terapeutycznych właściwości, chociaż nie, jest magia na początku, jak się uda wymyślić coś dziwnego i na końcu, gdy się zastanawiam, jak to się wszystko udało jednak (jeśli się udaje). Natomiast proces przez większość czasu jest nieznośny i nie widać tego w obrazku, a chyba u Ciebie dużo się dzieje podczas malowania.
Nie nazwałabym tego terapeutycznym malowaniem, raczej korzystaniem z siły fali, kiedy się pojawia tzw. flow. Ja nie znoszę rozrysowywania, lubię, jak już nie ma bieli, wymyślam, co chcę namalować, szukam zdjęć do tematu, rozrysowuję i robię podmalówkę i wtedy najczęściej już wiem, że nic z tego nie będzie. No niestety.
A jeśli, załóżmy taki czarny scenariusz, okazuje się, że coś z tego będzie, to co dalej?
Maluję dalej, żeby się upewnić, a czasem już szukam innych zdjęć w tym samym temacie i zmieniam nastrój albo jakiś element, żeby było to, o co mi chodziło na początku i czasem to nabiera sensu, a czasem długo nie i dopiero jakiś zakręt, jak już prawie wszystko jest na miejscu, powoduje, że mi się domyka obraz. Czasem jest to tylko zmiana jakiegoś koloru albo sposobu położenia farby, a czasem nawet pojawia się jakiś kolejny bohater, wprowadzam go do scenerii i to jest bardzo faj- ny moment. Mój ulubiony w malowaniu, ta końcówka. Jest wtedy mokre wszystko, mam brudne pędzle i syf wszędzie i chcę już skończyć to malowanie. I tak właśnie je kończę, no bo już nic więcej nie ma do dodania.
Katowice, maj 2018
Tekst z katalogu wystawy
Dominika Kowynia
Oczy Suszy
Wydawcy:
Galeria Szara
ASP w Katowicach
Katowice, 2018